Dzień 7

2009-03-31 00:00

Pierwszą dzisiejszą atrakcją był stadion mistrzów Francji. Dojazd do niego trwał dobre pół godziny autostradą, mogłem, więc podziwiać tuluskie krajobrazy. Jak się okazało, najpierw zabrano nas do siedziby władz rugby; po niemal godzinnym oczekiwaniu, mogliśmy podziwiać koszulki mistrzów sprzed kilkudziesięciu lat. Fascynujące... Potem zwołano dla nas konferencję, na której jakaś Bardzo Ważna Osoba opowiadała nam dzieje sportu, jego aktualną formę w porównaniu do futbolu, a także zarobki gwiazd (dochodzące do kilkudziesięciu tysięcy euro miesięcznie). Po tym wstępie udaliśmy się wreszcie na stadion (kolejne 30 minut w autobusie...). Na parkingu Remi wraz z Aleksem poczęstowali nas rdzennie francuskimi croissantami.

Po chwili oczekiwania, pojawił się przewodnik, który zabrał nas na petit-tournée. Chwila paplaniny, zwiedzania otoczenia, a potem... Duży stadion, bardzo zadbany. Kontemplację troszkę popsuła mi grupa rozwrzeszczanych Hiszpanów, no, ale nie ma róży bez kolców... Po wizycie na stadionie udaliśmy się do drogiego jak cholera sklepu z rugby-gadżetami. To właśnie tam zaopatrzyliśmy się w piłki i plakaty, które wkrótce miały się przydać. Nagle, nie wiadomo skąd, Remi przyniósł tablicę z wygrawerowanymi rocznikami, w których Tuluza zwyciężyła. Oczywiście Polacy tłumnie rzucili się do fotografowania;-). Po chwili z murawy zszedł jeden z graczy... Nieszczęśnik nie wiedział, co go czeka. Musiał się poczuć jak małpa w ZOO. Zewsząd obskoczyli go ludzie, wciskali mu gadżety by zyskać autograf, przytulali się do niego; on zaś tylko się uśmiechał i pozwalał robić zdjęcia. Trwało to dobre 15 minut zanim sportowiec się znudził i poszedł w diabły. Niezadowoleni "kibice" tłumnie udali się pod kamienną Tablicę Osiągnięć, gdzie sesja zdjęciowa trwała w najlepsze. W końcu udało nam się zapakować do autokaru i ruszyć w drogę powrotną. No, może nie do końca powrotną... Pojechaliśmy do centrum Tuluzy, skąd piechotą udaliśmy się do odległego muzeum.

Muzeum jak muzeum... pochodzące z XIV w. rzeźby, kolumny greckie w trzech porządkach, średniowieczne kościoły, ganki; na dokładkę zaś kilka galerii z obrazami, które śmiało mogłyby konkurować z "Bitwą pod Grunwaldem" Matejki (kilkanaście metrów kwadratowych). W międzyczasie udało mi się trafić na popiersie Ludwika XIV odlane w brązie. Po wizycie w muzeum biegiem udaliśmy się na przystanek Tisséo, skąd miejskim autobusem pojechaliśmy na spotkanie z radnymi miasta Blagnac. Wreszcie przyszedł czas na ostatni punkt programu na dziś - spotkanie z południowo-francuskim folklorem. No, to było dość zabawne;-). Przywitał nas mały facet, który po krótkim wstępie po francusku złapał za kobzę, nadmuchał ją i dalejże muzyka! Na scenie pojawili się tancerze z partnerkami; ich pląsy przerywał od czasu do czasu wspomniany już wodzirej, który wraz z długością gry i różnymi dmuchanymi instrumentami robił się coraz bardziej czerwony. W końcu, gdy jego twarz uzyskała piękną buraczaną barwę, zaprosił wszystkich uczniów do wspólnej zabawy. Muszę przyznać, że nawet mi się to spodobało :-P. Tańczyliśmy cztery różne style, a całość spotkania trwała circa dwóch godzin.

© 2008 Wszystkie prawa zastrzeżone.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode