Dzień 4

2009-03-28 00:00

Pierwszy z dni dla rodziny upłynął pod znakiem zakupów. Ale po kolei... Około 11.30 zwlekłem się z łóżka, wskoczyłem pod prysznic, potem zaś zjadłem wspólne śniadanie. Usłyszałem podczas niego jedyną znaną w tym domu polską piosenkę... "Pije Kuba do Jakuba". Spróbowałem ją przełożyć na j. angielski, by zrozumieli jej tekst; ogólna wesołość zrodziła zabawę ze słownikiem polsko-angielskim. I tak dzięki Francuzom pies został "pizem"", kurczak "kuszakiem"", cukinia zaś - ""kukinią"". Po niemal godzinnym posiłku Sarah przywiozła do domu Olę, następnie zaś udaliśmy się wszyscy do Tuluzy. I tak, oto znaleźliśmy się w centrum pogrążonego w deszczu miasta, skąd Sarah zabrała nas do sławnej (!) dzielnicy handlowej. Panowie, nie przyjeżdżajcie tu. To jest raj dla kobiet. Sarah już na starcie powiedziała "I'm afraid you'll be the only one man here" i miała rację. W wielu sklepach byłem naprawdę jedynym facetem. Odwiedziliśmy kawiarnię (genialne cappuccino), dwukrotnie odzieżowy, obuwniczy (naprawdę ładne buty już za 13 euro), z biżuterią, dwukrotnie McDon, (w którym nawet udało mi się dogadać po francusku), sklep z modą młodzieżową, kino (gdzie puszczane są tylko niskobudżetowe filmy), spożywczy (Sarah pomogła mi kupić wino prosto z Bordeaux), a także najdroższy sklep w Tuluzie... Żakiet już za 299 euro, okazja! Małym pocieszeniem były słowa Sary, że dla Francuzów tam też jest drogo.

Wieczorem do domu zabrała nas mama Audrey; dzięki temu wiem, że zakaz wjazdu i ulica jednokierunkowa nie dotyczą wszystkich ;-).

© 2008 Wszystkie prawa zastrzeżone.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode